Po zeszłorocznych harcach na śniegu, kiedy to całą ekipą zdobyliśmy Großglockner, w tym roku postanowiliśmy kontynuować zdobywanie górskich przełęczy. Wybór padł na Rumunię i przejechanie Transalpiny. (04/25)
Rumunia była propozycją odwlekaną od dłuższego czasu. Największym problemem okazał się termin, bo trudno było pogodzić plany urlopowe uczestników. Ostatecznie pojechało tylko pięć załóg, cztery Karmanny i jeden Garbus – prawie Karmann, bo kabriolet.
Ustalony termin 23 maja – 2 czerwca nie nastrajał optymistycznie, bo w zasadzie z góry przekreślał cel naszej wyprawy. Otwarcie droga numer 67C, dostępnej tylko w okresie letnim, uzależnione jest od sił natury. W żaden sposób nie można jej porównywać do Großglockner w Austrii, gdzie wczesną wiosną ruszają do pracy ciężkie pługi, aby przekopać zaspy. Transalpina to dzika droga, otwarta, jak zejdą śniegi, a drogowcy połatają asfalt, pozbierają kamienie z osuwisk i uprzątną przewrócone drzewa.
Z takim nastawieniem rozpoczynaliśmy naszą przygodę, na domiar złego zaraz po przejechaniu pierwszych kilometrów w moim Karmannie popsuł się regulator napięcia. Dobrze, że mam zamontowane dodatkowe zegary, bo kątem oka zauważyłem napięcie ładowania przekraczające 16V. Dalsza jazda niechybnie ugotowałaby akumulator. Miałem ze sobą używany oryginał na zapasie. Kupiony tak na wszelki wypadek, bo przeczuwałem, że nowemu zamiennikowi nie mogę ufać. Wymiana trwała tylko 15 minut. Niestety, tego samego dnia w ulewie wpadłem kołem do wielkiej dziury gubiąc gumowy odbój wahacza. Ale o tej usterce dowiedziałem się dopiero następnego dnia, gdy przy każdym skręcie w lewo prawe koło obcierało o nadkole. Tutaj znowu uratowała mnie moja przezorność, bo już kiedyś miałem tę usterkę i od zawsze wożę ze sobą zapasowy odbojnik.
Spotkanie całej grupy zaplanowaliśmy w Preszowie na Słowacji. Dla mnie pierwszy etap to tylko 202 km, bo w trzy załogi wystartowaliśmy z Wadowic. Pozwoliło to nam na spokojnie zwiedzenie zamku w Niedzicy oraz relaks pod Trzema Koronami w Czerwonym Klasztorze.
Następnego dnia wyruszyliśmy w stronę Rumunii, po drodze zahaczając na Węgrzech o naszą ulubioną winnicę Götz Pincészet oraz zwiedzając zamek Rakoczego w Sarospataku. Po południu przejechaliśmy najmniej przyjemny odcinek drogi, bo nie dość, że droga była bardzo nierówna, to jeszcze od zamku ścigaliśmy się z burzą, która zmierzała w tym samym kierunku co my. Wieczorem po przejechaniu 310 km zameldowaliśmy się w pięknej willi Roseta w lesie niedaleko Baia Mare. Nocleg zarezerwowaliśmy w starym drewnianym domu, przepięknie położonym na końcu wiejskiej drogi w lesie. Żal nam było, że nie zostajemy tu dłużej, bo trzeba było jechać dalej i trzymać się planu.
Trzeci etap do Vișeu de Jos mógł być bardzo krótki, ale zrobiliśmy 160 km odwiedzając wiele ciekawych miejsc. Zwiedziliśmy centrum Baia Mare, później pojechaliśmy okrężną drogą na Wesoły Cmentarz w Sapancie, po raz pierwszy przekonując się, co znaczą rumuńskie górskie serpentyny i dlaczego nawigacja na przejechanie 80 km zakłada 2,5 godziny jazdy. Popołudniu zwiedziliśmy jeszcze monastyr w Barsana. Jest przepiękny, prawdziwa perełka. Aż dziw bierze, że zwiedzanie jest za darmo, nawet za parking nie płacisz, ale taka jest Rumunia… w większości jeszcze niekomercyjna. Tym razem zaplanowaliśmy postój dwudniowy, bo następnego dnia mieliśmy wykupioną nie lada atrakcję – przejazd ostatnią w Europie regularnie kursującą kolejką wąskotorową z lokomotywą parową. Mocănița Maramureș nie jest rozrywką dla każdego, bo trzeba się nastawić na 4 godziny nic nierobienia, brak zasięgu w telefonie oraz powolną podróż w hałasie i dymie generowanym przez lokomotywę. Wykupiliśmy opcję z poczęstunkiem, więc na końcowej stacji, gdzie lokomotywa zawraca, otrzymaliśmy spory posiłek z grilla oraz napoje. Po południu odpoczywaliśmy w hotelu korzystając z basenu, jacuzzi oraz drewnianej bani. Warto wspomnieć, że właściciel hotelu jest prezesem lokalnego Automobilklubu, więc na miejscu jest jeszcze mini muzeum z zabytkowymi samochodami, a obsługa była do nas przyjaźnie nastawiona i tolerowała nawet regulacje zapłonu i gaźników na hotelowym trawniku w jednym z naszych aut.
Kolejnego dnia czekała nas podróż do Sebes. Odcinek miał 295 km i zajął nam prawie 6 godzin. Dla wyprawy to był kluczowy etap, bo rano mieliśmy „spróbować” przejechać Transalpinę. Dlatego po kolacji oraz symbolicznej lampce wina poszliśmy wcześnie spać.
Plan był taki: śniadanie o 7.00 i jak najszybszy wyjazd z hotelu. Prognoza pogody zapowiadała popołudniową burzę, więc chcieliśmy jak najszybciej dojechać do celu. W zależności od sytuacji mieliśmy przejechać przełęcz lub objechać góry drogą okrężną. Około godziny 10 dojechaliśmy do zapory w Barajul Oașa, tam znajdował się pierwszy znak mówiący o zamkniętej drodze. Napotkani pracownicy drogowi powiedzieli nam, że bez problemu przejedziemy, więc ruszyliśmy dalej. Nie licząc dwóch miejsc, gdzie trwały niezakończone prace remontowe drogi (wycięty asfalt), nie napotkaliśmy żadnych przeszkód. Po godzinie jazdy dojechaliśmy do parkingu Obârşia Lotrului, tam była ostatnia okazja do ominięcia przełęczy drogą 7A, ale świecące słońce oraz napotkani motocykliści z Czech, którzy potwierdzili przejezdność trasy, zachęcili nas do kontynowania podróży drogą 67C. Na drodze stał sporej wielkości betonowy blok, ale odsunięty tak, że nawet auto ciężarowe by się zmieściło. Przez całą drogę na szczyt przełęczy minął nas tylko jeden kamper i dwa motocykle. Przed godziną 11 dojechaliśmy do najwyżej położonego miejsca trasy na wysokości 2145 m n.p.m. Było bardzo zimno, a chmury ewidentnie zapowiadały zbliżający się deszcz. Wszystkie „budy” z pamiątkami i baraniną z grilla były zamknięte. Dlatego po pamiątkowej sesji fotograficznej oraz uroczystym przyklejeniu naklejki klubowej na słupie zaczęliśmy zjeżdżać w dół. Po drodze utknęliśmy w stadzie baranów pędzonych na wypas. Wieczorem w Novaci, po przejechaniu 148 km, czekało nas ognisko i wspólne toasty z okazji osiągnięcia celu podróży, ale też i smutek na myśl o zbliżającym się powrocie do domu.
Na szczęście powrót był wieloetapowy. Kolejny nocleg zaplanowaliśmy w Deva po drodze zwiedzając średniowieczny zamek w Hunedoara. Przejechanie 165 km zajęło nam cały dzień. Z Devy pojechaliśmy 220 km do Oradea, po drodze zboczyliśmy nieco zachęceni wizją zwiedzenia kolejnego monastyru w Izbuc, przez co zaliczyliśmy niechcący odcinek off-roadowy, nazwany przeze mnie Gipsy Safari. W Oradea czekał nas duży ogród z basenem i grillem, słowem chilli time. Tu też spędziliśmy dwa dni, odpoczywając.
Ostatni etap to prawie 300 km. Noc spędziliśmy w Koszycach na Słowacji, gdzie dojechała do nas szósta załoga, która nie mogła jechać na całą trasę. Wieczorny spacer po mieście skończył się imprezą pożegnalną w hotelu. Do Polski wróciliśmy przez Czerwony Klasztor, gdzie w jednym z Karmannów zabrakło paliwa, sytuację uratował zapasowy kanister chowany w kole zapasowym. Łącznie przejechaliśmy prawie 2300 km. I znowu mamy dylemat, gdzie pojechać?… Ale jedno wiem na pewno …uda się.